Rano zamiast budzika, budzi mnie ulewny deszcz stukający o stół na tarasie. Niebo całkowicie zasnute chmurami, najmniejszych szans na przejaśnienie w najbliższym czasie. Tym razem ICM trafił z prognozą w 10. W okolicach południa opady ustają, a my podejmujemy decyzje o zrobienie trasy na otarcie łez.
W menu ląduje góra w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, doskonale znana już Arcziiemu z zeszłorocznych eskapad. Po tym, jak rozpływał się nad zjazdem z Kopy, bo taką nazwę nosi rzeczona góra, nie mogliśmy się oprzeć jego propozycji Autem do Lubochni, wypakowanie szpejostwa, śrubkowanie i ruszamy. Podejście, tfu, podjazd bedzięmy robić zjazdem, co jak się pózniej okaże, miało zasadniczy wpływ przbieg na trasy.
Szutrówka, po chwili zamieniająca się w koryto rzeki, prowadzi nas do odbijającej w prawo ścieżki. Robi się dość stromo, usuwamy kilka drzewek i gałęzi, które mogłyby wadzić na zjeździe. Narastające nachylenie terenu, co raz więcej drzew, o gabarytach zbyt dużych, by można je ruszyć z miejsca. Stromizna osiąga dość ostry pułap, jedyny sensowny sposób, to spacer z rowerem na barkach. Drzewa są na tyle upierdliwe, że musimy sobie wzajmnie pomagać, by je pokonać z bicyklami. Smaku dodaje rozmoczna glina i liście, jeden krok w góre, dwa w dół. Szlak budzi we mnie żądze mordu, którą najchętniej ukierunkowałbym w stronę autora trasy Docieramy na szczyt, pod krzyź, który jest obiektem wycieczek autrochtonów. Roztaczą się przepiękna panorama na dolinę Vahu, klimatu dodaje popołudniowe słońce, przebijające się przez chmury, tworząc bajkową otoczkę. Złość mija w momencie
Wraz z Charszem demokratycznie wymuszamy na Arcziim zjazd żółtym szlakiem, jakoś nie przypadł nam do gustu ten, którym podchodziliśmy Ruszam pierwszy i po chwili ląduje w krzakach. Podeszczowa, rozmoczona glina nie zapewnia ŻADNEJ trakcji, rower jedzie, gdzie chce. Zapowiada się ostra walka. Jedziemy ostrożniej, ścieżka na moment daje złudne wrażenie suchości i przyczepności, co kończy sie awaryjnym hamowaniem poza szlakiem dla Arcziiego. W moim przypadku ostatecznym hamulcem jest drzewo, w które wkomponowywuję się próbując wyminąć chłopaków. Uślizg przedniego koła, czuję jak wyginam się w pałąk. Ból w klatce oraz kręgosłupie.
Dojeżdżamy do stokówki, gdzie spotykamy dwóch leśników na rowerach, którzy pokazują nam, jak dotrzeć na Lubochnanske sedlo, z którego nastąpi ostateczny zjazd. Jeszcze troche podejścia w błocie po osie, naprawy magicznego tjublesa możemy i ruszać. Na dobry (?) początek zwózka, potem zarośnięty singiel i lądowanie na asfalcie.
Łzy otarte
Komentarze (0)